Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/172

Ta strona została przepisana.

— Co téż bo to pan wyśpiewuje? — szepnęła.
— Pani nie wiesz? — zawołał Gerard z powagą przystępując do niéj — jest to starożytna pieśń z ust ludu zaczerpnięta, pełna symbolicznego znaczenia.
Gdy to plótł, Sylwester patrząc po twarzach odgadł, że w nich świerzbiły języki.
— No, mówcie-no państwo? nic się tani nowego we dworze nie święci?
— A! i bardzo — odparł złośliwie mrużąc oczy i spoglądając na pana Gerarda Choberski — panny Justyny już nie ma.
Uśmiechnął się dziwnie.
Obaj panowie żywo zbliżyli się ku niemu.
— Co, pan żartujesz! — zawołali.
— Słowo daję... Czegoś jaśnie pani się pogniewała i odprawiła...
Sylwester i Gerard popatrzyli na siebie w milczeniu.
— Z jakiegoż powodu nastąpiła ta katastrofa? — spytał Gerard.
— Ta apostrofa — podchwycił trafnie pisarz, przyswajając sobie wyraz, którému nadał znajomszą fizyognomię — nastąpiła jak mówią z tego jakoby powodu, że jaśnie pani czy donieśli, czy może zobaczyła, że panna Justyna czasem zapóźno wieczorami na spacery chodziła.
W odpowiedzi téj tkwił pocisk złośliwy, i pan Gerard zanucił, aby pokryć wrażenie, jakie to na nim uczyniło.
— Proszę! — rzekł — proszę! taka mała rzecz a takie nieprzyjemne następstwa za sobą pociągnęła. A pan po niéj żałoby nie nosisz! — dodał zwracając się do pisarza, który zmięszał się i zmilczał.
— To w Zamszu ewenement — dodał Sylwester. — Lecz, żeby podkomorzyna, co była tak do téj poczciwéj Justysi nawykła, miała się jéj tak pozbyć?
Milczeli wszyscy, tylko Berkowski zakończył: