Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/179

Ta strona została przepisana.

Rzęsnowski, gładząc siwe włosy, które zawsze o bunt jakiś podejrzewał. Na widok gości skłonił się z powagą słudze pańskiego domu właściwą. Gerard poszedł go powitać, bo chciał być dobrze ze wszystkimi.
— Panie Rzęsnowski! co ja widzę! odmłodniałeś! słowo ci daję! Nie pytam o zdrowie.
— Dziękuję jaśnie panu...
— Jakże się ma Erzet?
— Zdrów, dziękuję i za niego, bo to stary przyjaciel — rzekł kamerdyner.
— A staje on jeszcze?
— Do miski, jaśnie panie — śmiał się stary. — Wiatr stracił jak ja, aleśmy do siebie dobrani. On nie ma węchu, mnie się oczy popsuły...
— Powinnibyście — szepnął Gerard — brać ze sobą na polowanie kapitanowę Deręgowską, która jest trochę głucha, byłby komplet.
Rzęsnowski szeroką dłonią Chude usta sobie zasłonił, bojąc się rozśmiać zbyt głośno.
Wtem na progu salonu ukazała się poważna postać podkomorzynéj, która wyszła gości powitać.
Tuż za nią ciekawe oczy pana Gerarda dojrzały postać zręczną panny Zofii, która w bardzo skromném ubraniu, ze spokojém na smutnéj twarzy, bez zbytniéj ciekawości, spoglądała na przybywających. Uczyniła na nim wrażenie szczególne, odechciało mu się śmiać i żartować. Nie znalazł ją piękną, lecz mimowoli uczuł, że inaczéj jak z powagą i uszanowaniem zbliżyć się do niéj nie potrafi. Usta nawykłe do śmieszku krzywiły się nim wprawdzie, lecz był to nałóg tylko, na ten raz samemu panu Gerardowi naprzykrzony i niemiły. Cóż robić! musiał być wesołym z obowiązku.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.