śliwą Deręgowską, ale się nawet przyznać nie śmiała do tego co czuła, aby siebie i kapitana nie kompromitować.
Zosia się ucieszyła niezmiernie.
— Trzeba to babci zaraz powiedzieć, i jéj to będzie miło. Jak-że to dobrze, że kapitan choć na starość...
Starość dosłyszała kapitanowa i trochę się oburzyła na wyrażenie.
— On nie jest bo tak stary! Lat sobie dodaje! proszę wierzyć.
Nie rychło się uspokoiła kapitanowa, a że czas śniadania nadchodził poszła jeszcze perliczkę poprawić, i przybrać się trochę.
Zosia téż pośpieszyła z ubraniem i weszła do podkomorzynéj, gdy ta właśnie się wybierała iść do salonu.
— Słyszała babunia?
— O czém...
— O szczęściu porucznika Gondrasza, spadła na niego milionowa sukcessya.
Zdziwiła się mocno pokomorzyna.
— Musi to być przesadzone — rzeka — ale bardzo się cieszę, tylko, uchowaj Boże, zechce mi się ztąd wyrwać, wielką mi próżnię zostawi po sobie. Oczy i serce do tego poczciwego, cichego, spokojnego człowieka nawykły! Był to towarzysz broni nieboszczyka, przeżyliśmy razem lat tyle.
To mówiąc skierowały się obie do salonu, gdzie już całe niemal towarzystwo, oprócz Gondrasza i kapitanowéj było zgromadzone. Wypadkiem jakimś pan Kazimierz, który myśliwstwo i konie lubił bardzo, polował w sąsiedztwie skąpego Gondrasza, znał z powieści majątek jego i zasoby. Mógł więc poświadczyć, że istotnie porucznik powołanym był do odziedziczenia majątku, który, co najmniéj, grubych kilkakroć sto tysięcy wynosił. Na wszyskich panach i paniach uczyniło to wrażenie dziwne.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/188
Ta strona została przepisana.