Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/189

Ta strona została przepisana.

— Po co temu staremu majątek! Prawdziwie to igraszka losu pocieszna.
Śmiano się zawczasu, ruszano ramionami, a Gerard się nie taił, że na ten raz radby był znaleźć jakie pokrewieństwo z porucznikiem.
Na te śmieszki i wykrzykniki, weszła z rozpogodzoną twarzą podkomorzyna, i zaraz wzięła w obronę starego przyjaciela domu.
Można się go było spodziewać co chwila i oczekiwano nań niecierpliwie, bo każdy rad był widzieć jakie wrażenie wywarła ta zmiana na milczącego i pokornego człowieka. Zjawił się i on wreszcie, ubrany jak zwykle, z miną prawie zawstydzoną i upokorzoną, zakłopotany. Spodziewano się, że odezwie się z czémś, że się pochwali i zawiedziono się. Porucznik stanął na uboczu jak zwykle, zatarł ręce, spuścił oczy i zabierał się zająć swe miejsce, gdy podkomorzyna podeszła do niego aby mu powinszować. Za nią posypali się wszyscy, jak nigdy uprzejmi i serdeczni dla Gondrasza. Dawniéj nikt nie spojrzał nawet na niego, teraz i Sylwester i Kazimierz i Gerard, wyciągali ręce i dusili dłonie jego a ściskali...
Porucznik w pierwszéj chwili prawie nic, prócz kilku niezrozumiałych wyrazów, mówić nie mógł.
— Ale to nie mała rzecz! — podchwycił Kazio — jeżeli spadek po panu Erazmie...
— A tak, po Erazmie — potwierdził Gondrasz.
— Taksowano go na milion może.
Gondrasz pogardliwą zrobił minę i westchnął.
— Niech tam sobie będzie ile chce! i niech mu Bóg przebaczy! Wolałbym mniéj a wcześniéj. Co mi dziś po tém.
— Ale pan jedziesz? — spytał Sylwester.
— Jużcić muszę — odparł porucznik cicho — choć mi z mojéj izdebki tu, do któréj nawykłem, tak się już ciężko ruszyć...