koju, nawykł do oficyny, mógł o niczém nie myśléć, a teraz... — Załamał ręce. — Co kłopotu! co biedy.
Śmiał się ksiądz Bylewski.
— Pierwszy raz widzę człowieka, którego od przybytku głowa boli.
— Słowo daję księdzu wikaremu, że tak jest — uderzył się w piersi — jakem stary żołnierz, tak jest, no, ale do rzeczy. Tyle lat objadałem tę świętą podkomorzynę, byłem u niéj na łasce, czém ja tu się jéj teraz mogę odwdzięczyć?
— Ksiądz Wikary aż się cofnął.
— Co ci jest, poruczniku, co za myśl.
— Naturalna!
— Ale niemal obelżywa — rzekł ksiądz, nie odzywaj się z nią i schowaj ją, proszę. Może pochodzi z dobrego serca, aleś się nad nią nie zastanowił. Czem-że ty możesz zawdzięczyć serce, przyjaźń?
Porucznik się zarumienił i potarł wąsa niecierpliwie.
— No, no — rzekł — niech i tak, może ja się na co przydam, o tém już mówić nie ma co.
Spojrzał w oczy księdzu Bylewskiemu, i zniżając głos, odezwał się niemal upokorzony jakimś wstydem:
— Kiedy się już jedną niedorzeczność powiedziało, niech będzie do pary. Zgrom drugi raz. Po pani podkomorzynie nikt tu mnie więcéj serca nie okazał jak kapitanowa Deręgowska. Obojeśmy starzy, do kaduka, ale powiedz księże wikary, mógłbym się ja z nią ożenić?
Rozśmiał się ksiądz Bylewski.
— Cóż ci przeszkadza?
— A! ba! śmiechu narobię — rzekł porucznik — no, i gotowi ludzie licho wie co pomyśleć, a daję słowo żołnierskie księdzu wikaremu, że tylkom ją w rękę całował, i to rzadko.
— Ale cóż ci tak pilno! — zapytał wikary.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/191
Ta strona została przepisana.