bała się tak bardzo, aby głowę i rachubę stracił. Jednak po dniach kilku, Gerard coraz bardziéj czuć się zaczął dotkniętym tein, że na poleskiéj pannie wrażenia nie czynił, że go traktowała zupełnie na równi z innymi, nie śmiała się z wielu dowcipów, słowem, nie potrafiła go ocenić. Nawykły do wielkich w towarzystwie swem sukcesów, zjadacz serc markotnym był, iż panna wcale nań nie uważała. Nie przyznawał się do tego, ale był zniecierpliwiony i pragnął się pomścić. Jak? nie inaczéj jak zwyciężając ten chłód i podbijając oporną.
Wszystkie początkowe postanowienia trzymania się obojętnie, zapomniane zostały. Nie zwierzając się Kaziowi, pan Gerard począł się zbliżać coraz wyraźniéj do Zofii, która ani go unikała, ani zdawała się zważać na to.
Hrabina, któréj było oddawna pilno się ztąd wyrwać, nie widząc potrzeby i celu czynienia z siebie ofiary, jednego dnia zapowiedziała wyjazd nazajutrz. Babunia nie wstrzymywała. Maryla zostawała na straży. Wyjeżdżał téż pan Sylwester, a Gerard i Kazio, pod pozorem polowania w lasach zamszańskich, także mieli bawić dłużéj.
Gerardowi zdawało się to bardzo na rękę, gdyż Maryla do swojego mieszkania zapraszała i ściągała Zosię, a brat mógł tu przychodzić, i w mniejszém kółku starać się zbliżyć do panny Zofii. Był prawie pewien, że tu wreszcie, częściéj ją widując, wywrze wrażenie.
Dziwna rzecz, Zofia milcząca i nie usposobiona wcale do żartobliwéj, dowcipnéj rozmowy, trochę się ośmieliwszy, tak dobrze w niéj dotrzymywała placu panu Gerardowi, iż czasem nawet Maryla jéj przyklaskiwała.
Gerard był coraz bardziéj markotny. Podkomorzyna z pewnością widziała wszystkie te manewra, ale uśmiechała się z nich i nie mówiła nic. Przed nią Gerard z nadzwyczajnemi pochwałami odzywał się o Zofii.
Raz tedy, gdy się jakoś po obiedzie został sam na sam
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/194
Ta strona została przepisana.