Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/214

Ta strona została przepisana.

— Nie, jestem zupełnie przytomny i przy zmysłach — odparł Gerard — będę się starał o pannę Zofię, podobała mi się.
— Co? ona? ona ci się podobała? ona, tobie! mojemu bratu? ta nadęta indyczka?
— Marylko, wyraz nieparlamentarny.
— Gerardzie, wyznanie godne gorszego jeszcze. Jestem oburzona! Ta wnuczka budnika...
— A babunia? — zapytał Gerard.
— To co innego! — krzyknęła Maryla.
— Jak się ożenię z nią, będzie to także co innego!
Z tak zimną krwią to mówił, że siostra odskoczyła, spoglądając nań z pogardą.
— Wiesz ty na co się narażasz! — zawołała.
— Radbym wiedział?
— Na to, że ci w oczy plunie i pójdziesz ze wstydem.
— Proszę cię, to zdaje się moja sprawa i moje ryzyko.
— Nie twoje, nieprawda! wstyd zrobisz familii
Gerard ramionami ruszył.
— Że jéj nie lubisz, o tém wiedziałem, lecz, że ją nienawidzisz, o tém się dziś dopiéro dowiaduję.
— Tak, nienawidzę jéj! chytra jest! zamknięta, zimna, przebiegła, wcisnęła się nam tu, aby wydrzeć majątek, o nic więcéj jéj nie idzie, a ty...
— A mnie, oprócz wszystkiego, idzie właśnie o jego ocalenie...
Wyraz, którym w oczy rzuciła Maryla bratu w poufałości serdecznéj, powtórzyć się nie daje. Osoby dobrze wychowane, które nie doszły lat czterdziestu, nie zwykły go nawet używać w potocznéj rozmowie. Panna Maryla była tak straszliwie rozgniewana, że go wyrzekła, z wyrazistością przerażającą i odwróciła się od brata.
Gerard się ukłonił tylko.
— Czy to na dobranoc? — zapytał.