— No, to kiedy ją widzisz, ustąp!
— Dla czego?
— Cóż to? chcesz abym ja ci z drogi zszedł?
Spojrzeli sobie w oczy, Kazimierz splunął gniewnie.
— Powiedz-że mi, co z tego wszystkiego będzie?
— Jeden z nas zostanie dudkiem...
— Obaj się na nich wystrychniemy...
— To przedziwne!
— To doskonałe!
Początek rozmowy, przerwanéj w tém miejscu półuśmiechem Gerarda i milczeniem, przypominał ulicę, z któréj nie było wyjścia.
Rodzajem mruczenia począł na nowo Kazio, który nie wypuszczając z ust na pół zgryzionego cygara, jakby sam do siebie, spuściwszy głowę, mówił:
— Jam tu przecie pierwszy przybył, pierwszym zaczął, ten mi włazi w drogę, nie wiedzieć jak? poco? Nie kochasz się, ja ciebie znam. Na przekorę to czynisz. Jesteś młodszy, możesz sobie szukać, przecież nie ona jedna na świecie?
I zamilkł.
— No, co dalej? — spytał Gerard, stojący ciągle w postawie Rodyjskiego kolosu, z rękami w kieszeniach. — Co dalej?
Kazio westchnął i zamyślił się.
— Ja szedłem do ciebie z temi samemi wymówkami — począł Gerard. — Tak jest, przeszkadzamy sobie wzajemnie i śmiesznymi się czynim. Panna, o którą na raz dwóch się stara, wbija się w pychę! Jeden z nas powinien ustąpić. Ja, pochlebiam sobie, mam trochę więcéj szans, niż ty z twoją figurą i łysiną. Ciebie to do niczego nie doprowadzi, panna drwi, a mnie jesteś na zawadzie!
— Przepraszam, bardzo przepraszam! — gwałtownie głowę podnosząc i rzucając precz cygaro, krzyknął Kazio obrażony. — Trzeba nie mieć oczu żeby nie widzieć, że panna Zofia
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/218
Ta strona została przepisana.