Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/220

Ta strona została przepisana.

z sobą, szeptali, jak się uśmiechali do siebie, gdy tu był pierwszą i drugą razą.
Gerard się zadumał.
— Nie zdaje mi się — rzekł.
Szeroko ręką zamachnął Kazio, wyciągnął ją do Gerarda i nie wdając się w dalsze rozprawy, wyszedł. Chciał go ten wstrzymać, ale się nie dał.
Nazajutrz rano, Gerard jeszcze spał, bo się był zwykł dłużéj wylegiwać, a Kazio wstawał daleko raniéj, gdy ten, nie pytając o pozwolenie, wpadł do jego pokoju.
Z twarzy jego widać było, że coś z sobą niezwyczajnego przynosił.
Zamknął drzwi starannie, przystąpił do leżącego i szepnął tak, aby służący z przedpokoju nie usłyszał.
— Coś nowego! ciekawego! Nie mieliśmy się o co wczoraj kłócić. Obaj pójdziemy z kwitkami.
— Cóż to znowu?
— Co? podkomorzyna dziś z rana kazała przywołać Migurę i oświadczyła mu, żeby do podróży robić kazał przygotowania, gdyż doktor wyprawia ją do Warszawy! Doktor! doktora od dziesięciu dni nie było! Służąca Maryli powiada, że wczoraj wieczorem, a ty wiesz co było wczoraj. Zofia zaledwie wróciła do swojego pokoju, podkomorzyna zaraz weszła do niéj, siedziała tam z pół godziny, i obie płakały. Mądréj głowie dość na słowie. Ja wiem co to ma znaczyć. Nas się poprostu chcą ztąd pozbyć i Maryli...
Gerard słuchał na łokciu oparty.
— Pojadę do Warszawy — rzekł sucho.
— Słowo honoru ci daję, jak mnie żywego widzisz — wtrącił pan Kazimierz — ja, czy tak czy owak, miałem być w Warszawie. Muszę, długi mnie pędzą, no i...
— Baletniczka — szepnął Gerard.
— Gdzie tam! — westchnął Kazio — dawno się to skoń-