miał coś przy prostocie wcale nie ordynaryjnego. Popatrzała na niego...
— Pan dobrodziéj pewnie téż do familii należy? — zagadnęła.
Podróżny popatrzał na pytającą, ale nie odpowiedział ani słowa. Skłonił się tylko. — Bardzo pani za miłą gawędkę dziękuję...
Berkowska się uśmiechnęła, zakręciła i wyszła.
— Coś to w tém jest? — rzekła do siebie, — abym tylko nie zgadła... Ktoś z jéj familii.
Uśmiechnęła się złośliwie.
— To dopiéro popłoch pójdzie na naszych Mylskich!... Człek, choć nie tak bardzo z waszecia, ale jakiś stateczny i nie głupi. Oho! jak mu z oczów patrzy.. ale ba! może brat... ale kto ją wié, czy miała brata?... Bratanek? Tyle lat się żaden z nich nie zgłaszał? Gdzieby znowu dopiéro teraz sobie ją przypomnieli...
Zadumana szła pani Berkowska nazad do izby, gdy wtém ogromny wicher zaszumiał. Burza nadchodziła niosąc chmury piasku, łamiąc gałęzie, gnąc drzewa, zaciemniając słońce. Błyskało straszliwie.
— Zamykać drzwi i okna! — krzyknęła pani Dorota. — A słowo stało się ciałem... Sądny dzień! Maryś zbiegaj, żeby okien nie potłukło...
W starym pałacu w Zamszu cicho było tak, że z otaczającego starego ogrodu dochodziły głosy ptastwa, którego niezmierna ilość i rozmaitość zamieszkiwała wśród drzew odwiecznych. Słychać było i szum jodeł a lip i klonów starych, i cichy szmer maleńkiego wodospadu na śluzie kanałowéj. Kiedy niekiedy nawet przelatujący nizko bocian, na gniazdo