Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/265

Ta strona została przepisana.

cięcia, z pewnością wezwała was ażeby coś dla niéj uczynić, a tu!
Porucznik załamał ręce.
— Na to nie ma rady! — westchnął Łuczkiewicz — złoto idzie do tych, co go pilno potrzebują.
— Na miłość Boga! czy to prawda, że podkomorzyna uczyniła wprzódy testament?
— Najpewniéj wiem, że jest w aktach...
— Tośmy przepadli! — krzyknął porucznik. — Mylscy wezmą wszystko...
Gondrasz zaczął się przechadzać po pokoju z miną bardzo zamyślonego i zatopionego w sobie człowieka. Marszczyło mu się czoło, pot zbiegał po niém. Łuczkiewiczowi pilno było odejść, ale za każdém poruszeniem jego Gondrasz go chwytał za rękę i sadzał nazad na krześle.
— Czekaj! na Boga, mam coś ważnego do powiedzenia — wołał sycząc. — Wiem, czego chcę, ale nie mogę się zdobyć na to, jak ci to wyłuszczę, bo mnie, do kaduka, nie zrozumiesz...
— Proszę-ż cię poruczniku — przerwał Łuczkiewicz — za kogóż mnie masz! Powiedz mi we dwóch słowach co chcesz, nie frasuj się o wyrażenie, żebym ja ciebie nie zrozumiał!
— A! a! — wołał porucznik — to trzeba wyrazie tak, aby nietylko rzecz, a inteneya została zrozumiana.
Łuczkiewicz ramionami ruszył.
— Cóż to jest?
— Wiesz ile lat byłem tu gościem u podkomorstwa i podkomorzynéj! ile im winienem! Gdy mnie rodzina znać nie chciała, tu znalazłem przytułek, a co więcéj, serce. Jadłem chleb ich darmo, nie mogąc im być w niczém użytecznym, rozumiesz to? Mam dla nich, szczególnie dla nieboszczki obowiązki wdzięczności! rozumiesz! — powtórzył.
— Doskonale!
— Słuchaj-że daléj — mówił Gondrasz. — Podkomorzynę