Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/270

Ta strona została przepisana.

postawą, chcąc sobie go pozyskać, rozpoczął nadzwyczaj grzecznie.
— Szanowny panie rejencie dobrodzieju...
Gdyby był mógł podsłuchać, co sobie w duszy mówił Łuczkiewicz, zląkłby się pewnie i oburzył, bo rejent w tejże chwili rzekł w myśli:
— Zjecie licha, żebym się ja wam dał wziąć, ale wodzić was i umęczyć prawdziwą będę miał satysfakcyę.
Uśmiechnął się jednak nader uprzejmie.
— Z całą ufnością przychodzimy do pana — mówił Sylwester — jak do człowieka godnego, którego nieodżałowana podkomorzyna nasza zaszczycała zaufaniem, zasięgali rady, powierzała mu swe interesa. Bądź nam pan przyjacielem, pomocą, a możesz być pewien wdzięczności.
— Jest moim obowiązkiem służyć państwu! — odparł kłaniając się rejent.
— Więc zmiłuj się, co my tu poczynać, mamy? Jak się wziąć? Niewątpliwie istnieje testament...
— To wiadomo powszechnie iż nieboszczka zaraz po śmierci córki swéj — rzekł rejent — zrobiła rozporządzenie majątku, i do akt je wniosła...
— Nie może więc ono być, tylko na korzyść naszą! To oczywista rzecz! — dodał Kazio.
— Ha! zapewne — rzekł rejent — tak się zdaje, ale, zawsze...
— Tak, zawsze należy czekać otwarcia testamentu, to prawda — mówił Sylwester z udanym spokojém, a utajoną gorączką. — Mamy niby ręce związane, lecz tymczasem może się nam stać krzywda...
— W jaki sposób? — zapytał rejent.
— Były znaczne kapitały w papierach, to wiadomo — ciągnął daléj Sylwester. — W pierwszéj chwili, gdy tam się wszyscy rządzili, nawet gdy podkomorzyna już leżała bezprzy-