Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/271

Ta strona została przepisana.

tomna, robiono co chciano. Któż wie czy ich nie pochwycono... nie przywłaszczono...
— Ale któżby to mógł uczynić? — spytał rejent patrząc po obu panach, którzy oczyma się zdawali naradzać, czy mają mówić czy milczeć.
— Przed panem, jak przed spowiednikiem, wyznać należy wszystko — dodał Sylwester. Kazio syknął, było już zapóźno.
Łuczkiewicz obrócił się ku niemu.
— Zachodzi tu jedna okoliczność, nadzwyczaj delikatnéj natury — rzekł Sylwester, widocznie namyślając się nad opowiadaniem. — Przed śmiercią pani podkomorzynéj, w wigilię téj nocy, pan Kazimierz, przypadkiem, wieczór przechodząc pod oknem, panny Zofii Morawińskiéj, która była nieboszczkę w ostatnich czasach całkiem opanowała, widział jak panienka wbiegła z pokojów podkomorzynéj, niosąc wielki pakiet opieczętowany, i pośpiesznie go wrzuciwszy do kantorka, pomięszana, wróciła na swe stanowisko do choréj.
Zdawało się panu Sylwestrowi, gdy mówił to coraz się przybliżając do ucha rejentowi i głos zniżając tajemniczo, że na nim ogromne to uczyni wrażenie. Tymczasem rejent, ani drgnął i pozostał zimnym i zamyślonym.
— Pan to widziałeś? — spytał zwracając się do Kazimierza.
— Na moje własne oczy! Poprzysiądz mogę. Podkomorzyna spała naówczas. Panna wbiegła jak przestraszona, niosła w rękach spory paczek obwarowany pieczęciami, oglądając go na wszystkie strony. Otworzyła śpiesząc się widocznie, biurko, i rzuciwszy go wewnątrz, wróciła nazad.
Rejent namyślał się w milczeniu.
— Cóż pan na to? — spytał Sylwester.
— Rzecz jest nadzwyczajnéj wagi, ale ponieważ czynność wyglądająca na pozór, tak tajemniczo i podejrzanie, mogłaby wypadkiem mieć wcale proste znaczenie i wytłumaczyć się w sposób uniewinniający, radziłbym ostrożność niezmierną.