Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/28

Ta strona została przepisana.

— Któż to przyjechał? — spytała głosem łagodnym, z wyrazem obojętności.
Uśmiechnął się stary, i jakby zakłopotany odezwał się:
— Pan Kazimierz...
— Proś-że go — nieporuszając się z krzesła odparła podkomorzyna, książkę tylko składając. Z twarzy nie widać było, aby ten pan Kazimierz uczynił na niéj jakiekolwiek wrażenie, złe czy dobre, ani znudzenia, ani ożywienia znaku nie dała.
Tak samo jak przybył, na palcach odszedł sługa, a w chwilę dały się słyszeć zlekka skrzypiące buty, chód powolny nieco i ciężki, i zapowiedziany pan Kazimierz się ukazał.
Człowiek był lat średnich, prawie młody, nieco otyły, przystojny bardzo, obdarzony jedną z tych twarzy do malowania, ulepionych ręką matki natury w chwili roztargnienia, bo za-pomniała w nią włożyć życia i myśli. Lecz rysy śliczne były, czoło wyniosłe, oczy oprawne starannie, usta pełne wdzięku, ale powszedniego i nie mówiącego nic, prócz, że żyć mu było dobrze. Ubrany starannie i ze smakiem, pan Kazimierz szedł nie śpiesząc, rozglądając się niemal skłopotany, w ręku wiewając kapeluszem i rękawiczką. Zobaczywszy uśmiechniętą twarz staruszki, posunął się żywiéj nieco i przybrał téż fizyognomię weselszą.
Podkomorzyna zlekka go ręką witała, przyszedł ją pocałować.
— Przecieżeś sobie o mnie przypomniał! — rzekła z wymówką.
— Niech babunia dobrodziejka wierzy, że gdybym się nie obawiał naprzykrzać jéj — odpowiedział przybyły.
— Ale, cóż znowu? — widzisz, jak jestem samotną...
— To prawdziwy cud, ażeby w Zamszu nie było gości! — rozśmiał się siadając na wskazaném mu krześle pan Kazimierz i poprawiając włosy od niechcenia.