Z południa przywlókł się, nie śpiesząc, biedką Bocian, a że Wygody nigdy mijać nie miał zwyczaju, a sam koń już do tego nawykły, zatrzymał się proprio motu, przed karczmą i tym razem stanął. Wysiadł z biedy fajkę zapalić, mijając zaś szynkwas, nie mógł się oprzeć pokusie, splunął i prosił o kieliszek, bo mu coś jak mówił, żołądek nie statkował. Nadszedł Berkowski.
— Cóż we dworze? dokąd jedziecie?
— A z listem do rejenta.
— Co słychać?
— Pospuszczali nosy — rzekł Bocian — posyłają do pana Sylwestra...
— Cóż mówią?
— Słyszę jak w gorączce chodzą, narzekając. Sprowadzili wikarego, ksiądz powiada, że nie wie nic, że podkomorzyna często się radziła i o rozporządzeniu myślała, że je robiła i odrabiała. A no, nie wie i on, a jak on to i nikt.
Berkowski głową kręcił.
— Wezmą i przez testamentu! — szepnął.
— Musi nie — odparł Bocian — bo się bardzo zafrasowali, a Migura wziął górę i dysponuje. Kto może wiedzieć co jeszcze będzie...
Rozmawiali jeszcze z Bocianem, gdy karyolka z Kruków, którą po koniach poznał Berkowski, nadjechała i wysiadł młody jegomość. Był to pan Ludwik. Wszedł do izby.
— Nie przejeżdżał tędy kto z Polesia do Zamsza? — zapytał.
— Nie wiem — odparł Berkowski.
Pan Ludwik po ubiorze i minie domyślił się w Bocianie dworaka z Zamsza.
— A wy nie z Zamsza? — zapytał.
— A juści, z Zamsza — odparł fornal — albo co?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/284
Ta strona została przepisana.