strony bryczki, karyolki i biedy. Bocian fajkę zapaliwszy, nie śpiesząc ruszył z listem, professor wracał zwolna do Kruków, a aleją do Zamsza toczył się niepokaźny koczobryk pana Damiana.
Propinator stał długo, rozglądając się na wszystkie strony.
Rejent Łuczkiewicz był człowiek złośliwy, rad zawsze i przypiąć łatkę nienawistnym mu „żółtobrzuchom“ i narazić ich na kompromitacyą. Mylskich szczególniéj niecierpiał. Wzdychał téż do tego, żeby, wedle własnego jego demokratycznego wyrażenia, „mógł im zaleźć za skórę“.
Uprzedzając pana Sylwestra wyrwał się, pobiegł do sądu i do akt, gdzie najlepsze mając stosunki, wszystkich niemal w ręku trzymał. Nie był pewien gdzie i jaki testament podkomorzynéj się znajdował, wiedział tylko o jego egzystencyi, bo o nim oddawna mówiono. Zaledwie przybywszy, nie rozebrawszy się nawet z podróżnego płaszcza, pośpieszył do akt. Archiwista, choć godzina była późna, znajdował się jeszcze w kancellaryi. Z nim byli przyjaciółmi od lat dawnych.
— Kochanie moje! — zawołał wpadając do niego Łuczkiewicz. — Serwasiu najdroższy! przybiegłem do ciebie w pilnym interesie. Musiałeś słyszeć już, że pokomorzyna Mylska umarła.
Serwaś z piórem za uchem, słuchał podniósłszy głowę. Był to już siwy człek, nad papierami wyschły. W ścisłem znaczeniu wyrazu, uczciwy i nieskazitelny. Serwaś miał dzieci pięcioro, i choć się nigdy dla nich ani dla siebie starając o grosz, niedopuścił nadużycia, gdy mógł w sposób niewinny, trochę ludzi zwłokami przymęczyć a wymódz na nich jaką ofiarę, zwłaszcza od majętnych, na sumieniu mu to nie ciężyło,