Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/31

Ta strona została skorygowana.

Uśmiechnęła się staruszka.
— Dobrze choć, że szczerym jesteś — rzekła — i to coś warto... Dla tego mam nadzieję, iż się poprawisz. Na to potrzeba tylko, ażebyś się śmiertelnie zakochał, nie wiem, czy jesteś jeszcze zdolnym do tego?
Spojrzała nań jakby z politowaniem. Kazimierz nic nie odpowiedział.
Właśnie wśród tego milczenia powolny chód słyszéć się dał w salonie.
Podkomorzyna snać po nim musiała się domyśléć przybywającego, podniosła oczy ku drzwiom i nic nie mówiąc oczekiwała jego wnijścia, a po wyrazie twarzy łatwo się domyśléć było, że mu była rada. Zwolna uchyliły się drzwi i mężczyzna niemłody, w sukni duchownéj, czystéj ale dosyć wytartéj, pokazał się u wnijścia, jakby niepewien czy mu wolno będzie próg przestąpić.
— Prosimy księdza wikarego! prosimy bardzo! — odezwała się staruszka.
Kazimierz ruszył się żywo na powitanie bardzo czułe.
Ksiądz Bylewski, mimo lat, trzymał się jak stary żołnierz krzepko i dobrze, twarz tylko była zwiędła, blada i jakby cierpiąca, ale wyraz jéj łagodny i dobrotliwy.
Wiele znaczącém jest ukazanie się człowieka wchodzącego do towarzystwa, jest to chwila charakterystyczna. Jedni występują dodając sobie odwagi, któréj nie mają, drudzy wesołością kryją zakłopotanie, inni przesadzoną przybierają skromność, gburowatość, słowem, każdy niemal stara się uczynić siebie czémś inném niż jest w istocie. Wchodzącego do salonu człowieka łatwo jest poznać na co choruje i czego mu braknie, bo się będzie właśnie z tém chciał pokazać na czém mu zbywa. Już późniéj człowiek jest więcéj panem siebie, pierwszy występ każdego, najwytworniejszego, nieco mięsza. Ksiądz Bylewski wszedł do salonu z taką naturalnością niewymuszoną,