Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/39

Ta strona została przepisana.

mienione, choć go nie zwiastują. Wiele mówią, ale często zwodzą twarze.
W téj widać było, że się z życiem przejednała, choć może bojowała z niém długo. Podkomorzyna zaraz w początku rozmowy, spytała pana Morawińskiego o Wołyń, co zdradzało już zkąd przybywał. Zaczęto mówić o Wołyniu, ale ów Morawiński nie wiele osób znał i zdawał się być i sam obcym. Słyszał o wszystkich, nie przyznawał się do stosunków z nikim. Był w ogóle milczący. Nie zważał może jak nadzwyczajną na siebie zwracał uwagę. Oprócz księdza wikarego, który nie okazywał ciekawości, reszta osób jadła oczyma przybysza, usiłując go odgadnąć.
Wszyscy niemal zagadkę tę rozplątali; pan Sylwester i pan Kazimierz, Migura i pani Deręgowska, mówili sobie w duchu: — Ubogi jakiś krewniak przyjechał za datkiem, przypominając się możnéj pani.
Więc, jak to zwykle bywa około majętnych, bezdzietnych, których już obsiedli ludzie, nowo przybyły kwaśno być musiał przyjęty.
Ale przez tyle, tyle lat z tych Morawińskich nikt się nie zgłaszał? Cóż mogło znaczyć takie nagłe przybycie? Pocieszając się kuzynowie, Sylwester i Kazio, mierząc go oczyma, znajdowali, że tego rodzaju człowiek do wielkich rzeczy nie mógł mieć pretensyi.
Ubogo wyglądał, skromnie, można go było zbyć lada czém. Podkomorzyna przy śniadaniu nie okazała się ani smutniejszą, ani zakłopotaną, ani żenowaną tym gościem, była dlań grzeczną z wielką poufałością, ale i o innych nie zapominała. Wikary parę razy do niego przemówił, jak gdyby się już znali.
Gdy od śniadania wstawać przyszło, po którém się zwykle rozchodzili wszyscy, podkomorzyna szepnęła coś Migurze, ten się zbliżył do gościa i zabrał go z sobą, pan Sylwester z Kaziem dobywszy cygara, wyszli do ogrodu.