Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/43

Ta strona została przepisana.

do téj rozmowy, a podróżny w ogóle mówił mało i to tylko co było niezbędnie potrzebném. Kazimierz mniéj bystry a prędszy, widząc, że podobne sondowanie do niczego nie doprowadzi, zdecydował się, jak się późniéj wyrażał, przyprzeć do muru jegomości.
— Pan dobrodziéj — rzekł — pewnie należeć musisz do familii... bo podkomorzy na z domu...
— Morawińska, tak jest — przerwał głową skłaniając gość, i nie dodał nic więcéj.
Nie wypadało go brać na spytki, i pan Kazimierz dal pokój. Po chwili, jakby z niechcenia, Sylwester go zagadnął czy długo zabawi. Na to odpowiedział, że zapewne nie będzie mógł zostać długo, bo ma gospodarstwo w domu.
Migura zdawał się go nieco obraniać, zagadując, od natrętnych pytań, i w końcu tak się złożyło, że rozmowa przeszła zupełnie na rządcę, a Morawiński biorąc za czapkę, oświadczył, że chciałby się przejść po ogrodzie i — wyszedł.
Z Migurą obaj kuzynowie byli z dawna dobrze i poufale.
— No... cóż pan mówisz na tego Morawińskiego? — spytał Kazio.
— Jakto? dlaczego!
— A — boć to ciekawe zjawisko... Jakiś kuzynek! ha! ha!... — rzekł Kazio ściskając rządcę.
Migura miał twarz dziwnie jakoś nagle spoważniałą.
— Tyle go znam i wiem, co i panowie — odezwał się. — Pani podkomorzyna tylko poleciła mi go w opiekę...
— To oczywista rzecz — odezwał się Sylwester — że przybył po jakiejś żebraninie...
Rządca zakaszlał — jakby słyszeć tego niechciał... i wtrącił, nie odpowiadając:
— Bardzo słuszny człek... dawny wojskowy... bywał w świecie... niepozorny, to prawda, ale rozgadawszy się z nim, jest czego posłuchać. A i to coś znaczy, że nie daleko mie-