Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/57

Ta strona została przepisana.

— Albo ja wiem! — rzekł ruszając ramionami. — Zapewne nad dni osiem, dziesięć najwięcéj nie zabawię, ale drogi mogą się popsuć, konisków nie chcę zamęczać. No, nie wiem.
Od wyjazdu tego tajemniczego pana Andrzeja córki ciągle o tém myślały, co go w porze zbiorów i blizkiego siewu mogło wypędzić z domu? Lucynka, po swojemu, wróżyła coś złego. Zosia, szanując ojca tajemnicę, była spokojną. Damian tak nie wiedział o celu podróży jak i one.
Tego dnia właśnie upływało już półtora tygodnia od wyjazdu Morawińskiego, córki niezmiernie niespokojne czekały na niego. Rozmaite były znaki i przeczucia, klucznica Bączkowska miała sen, który wróżył przybycie.
Na wszelki wypadek były przygotowane poziomki, były rydze i z Dąbrowicy przywiezione świeże mięso. Dziewczęta siedziały w ganku nie bez przyczyny. Dwór wprawdzie od gościńca dzieliła rzeczułka, którą daléj we wsi dopiero po moście się przejeżdżało, ale, ztąd, jak tylko kto z lasów wyjechał, zdała już go dojrzeć było można.
Mogłyby więc ojca choć białemi powitać chustkami. Oczy jednéj to drugiéj zwracały się na drogę, lecz na niéj żywéj nie było widać duszy.
Godzina już była spóźniona, słońce zachodziło za lasy, ostatnie wozy z żytem ciągnęły do stodoły. Bączkowska, nader skromnie odziana stara kobiecina, przyszła panienkom oznajmić, że wszystko, chwalić Boga, żyto będzie pod dachem, i że stary się z tego ucieszy. Dawała téż znać, że samowar nastawiony, i że czasby pannom pić herbatę.
— Sama przecie mówiłaś, Bęczkosiu, że tatko dziś będzie — odezwała się Lucyna — to poczekamy...
— Jakby Michałek drugi raz samowara nie mógł nastawić? proszę panienki — zawołała Bączkowska — a to nie ma gorszéj rzeczy jak się tak głodzić, i do czego?
Zosia się rozśmiała.