łając o samowar, a obie, jak stały, z dziedzińca się potem wymknęły na gościniec przez wioskę, aby prędzéj upragnionego powitać.
Poruszyło się wszystko co żyło we dworze, pobiegły psy podwórzowe za panienkami i zbudziły wiejskich stróżów odpoczywających po przyzbach. We wsi zahuczało.
U mostku stanęły dziewczęta zdyszane, bo ojcowska bryczka nań wjeżdżała. Morawiński wyskoczył z niéj i przybiegł do córek, które mu się na ramionach wieszały. Twarz troszkę rozjaśniona tém powitaniem, była jednak smutną i zasępioną, może znużona podróżą. Spytał zaraz o Damiana, odpowiedziano mu, że się go dziś spodziewają także. I szli tak ku dworowi, w pośrodku, dwie córki po bokach, patrząc mu w oczy i usiłując zgadnąć co przynosił z sobą.
Karmiono go tymczasem pomyślnemi dosyć wiadomościami o gospodarstwie, żyto było zwiezione, deszcz nic nie popsuł, nie porosły kopy. Wszystko w najlepszym zastał porządku.
Stary dziwnie roztargniony mało zdawał się na to zwracać uwagi. Tak doszli do ganku, gdzie i klucznica, zmieniwszy chustkę, którą była przykryta i Michałek wdziawszy spencerek i stary Łysek, witali pana. Razem weszli do jadalnego pokoiku na prawo, gdzie już serweta była na stole, filiżanki i poziomki. Morawiński usiadł, posypały się pytania. W odpowiedzi na nie ojciec tylko się przyznał, że był aż za Bugiem, w drodze mu się nic złego nie trafiło, a interes...
Uśmiechnął się, mówiąc to smutnie.
— O tym się późniéj dowiecie — rzekł i urwał, zadając jakieś gospodarskie pytanie.
W ciągu herbaty był milczący. Oczekiwano na Damiana, ten nie nadjechał. Przeciągnęła się rozmowa obojętna dosyć długo, a córki go na chwilę nie odstępowały. Lucynka szpiegowała oczy ojcowskie i znajdowała w nich wyraz smutny.
Byli sami.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/59
Ta strona została przepisana.