rozgniewawszy się za córkę jéj znać nie chciał, a nawet rodzinie zakazał, by się do niéj zbliżać nie ważyła. Ten co się z nią ożenił, pan dosyć możny, obrażony był tém, stosunki się wszelkie zerwały. My o niéj, ona o nas mało wiedziała. Pan Bóg dal jéj jedną córkę, i tę wziął dorosłą, straciła męża, została na świecie sama jedna. Widząc się tak osieroconą, kilka razy się do nas zgłaszała. Obciąłem i ja zachować się tak jak ojciec mój, a wcale o niéj nie wiedzieć, w końcu mnie litość wzięła. Pojechałem do niéj.
— Ona żyje! — krzyknęły obie dziewczęta — czyż to może być? żyje?
— Żyje, nie tak bardzo nawet jest starą, powracam od niéj — ciągnął daléj Morawiński.
— Jakże ona jest? jak wygląda? — poczęła Zosia — a tatku kochany, mów.
Morawiński się uśmiechnął.
— Wcale się ciekawości nie dziwuję — rzekł — bo tak nagle sobie babunię znaleźć bogatą, milionową, mieszkającą w pałacu wspaniałym, która wnuczki poznać pragnie, to zakrawa na bajkę z Tysiąca nocy.
— Mnie serce bije! — zawołała Lucynka — ale to tak...
— Bardzo stara? — spytała Zosia.
— Zapewne, nie młoda, siwa, ale wyprostowana, żywa, przytomna, rozumna i osoba co się zowie wykształcona. Spodziewałem się w niéj — ciągnął Morawiński — znaleźć pełną pretensyi wielką panią, istotę salonową, dumną; znalazłem w istocie, ale w najlepszem słowa tego znaczeniu, uprzejmą, milą, i dobrą, nadewszystko, rozumną. — To mówiąc westchnął Morawiński, i Zosię siedzącą bliżéj uścisnął.
— Ściągnęła mnie do siebie po to tylko — rzekł — aby o familię wybadać. Jednę przynajmniéj z was chce poznać i na czas jakiś mieć przy sobie...
Lucyna rękami twarz zakryła.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/61
Ta strona została przepisana.