Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/73

Ta strona została przepisana.

— Niechże sobie pan wyobrazi — poczęła Zosia żywo — nasze utrapienie... Jechać do nieznajomych ludzi, opuścić siostrę, ojca, brata, strony do których się nawykło i gdzie tak dobrze było.
Łza zakręciła się w oku.
— Moja Zośko, nie bierz-że tego tak tragicznie — przerwał Damian, który ciągle żartobliwym tonem starał się koić narzekania — cóż znowu w tém wszystkiém tak straszliwego! pojechać do bogatéj krewnéj w odwiedziny na parę tygodni, zabawić się, rozerwać i przywieźć zapas na wieczory zimowe...
— A! jaki ty jesteś z tym twoim różowym kolorem, w którym wszystko chcesz widzieć! — zawołała Zosia — to jedźże sam, proszę, i zastąp mnie.
— Pojechałbym z chęcią — rozśmiał się Damian — ale naprzód mnie tam niechcą, tylko ciebie, powtóre, ja tu ekonomem być muszę i ojca wyręczać.
Ludwik siadł, patrzał, milczał i podzielał widocznie uczucia panny Zofii.
— Obcy dom to zawsze rzecz nie wesoła — odezwał się pocichu — to coś takiego jak nowa atmosfera, z temperaturą, do któréj się nie nawykło, kosztuje trochę nim się z tém oswoi i do tego nastroi. Dla pani to podwójnie przykre być musi, bo pani położenie do tego nie przygotowane. My mężczyźni jesteśmy na to przeznaczeni, włóczyć się musimy.
— Pan nie litujesz się nademną? — zapytała panna Zofia.
— A! pani — odparł Ludwik — ja się lituję nie tylko nad panią, ale nad temi co ją tracą. Pusto nam tu będzie bez niéj.
— Dziękuję! — ironicznie odpowiedziała Zosia. — Wiem tylko, że chciałabym być już z powrotem.
Na ten rozmowy początek wszedł stary Morawiński, przywitano się, ale, że tego dnia było mnóstwo rzeczy do omówienia, przygotowywania, ciągle ktoś wchodził i wychodził. Zosia