tylko, która już swój wybór w drogę skończyła, siedziała i na nią prawie przypadło zabawiać gościa.
— Cieszę się, żem przybył choć pożegnać panią i pana Andrzeja — mówił Ludwik — ale razem boję się bym dziś, gorzéj niż kiedykolwiek, natrętem nie był.
— A! nie — zawołała Zosia tupiąc nóżką — ja się pana spodziewałam, potrzeba było przecie abyś przyjechał się pożegnać. Chciałam panu polecić brata, ojca, no, i Lucynkę. Pan bywasz wesoły, a ta biedna moja siostrzyczka taka zawsze smutna.
— Tak, ja bywam wesoły — rozśmiał się Ludwik — ale nie zawsze; gdy panią stracimy, może i nasza wesołość z nią pojedzie.
— Pan dziś jesteś cały w komplementach. Czy chcesz mi pan dać przedsmak wielkiego świata do którego jadę?
— Ale to nie są komplementa, ja mówię szczerze, iż nam bez pani będzie smutno.
Zosia przelotnie mu w oczy spojrzała, biedny chłopak spuścił wzrok i zmięszał się. W istocie smutniejszym był niż zwykle.
— I to na długo? — spytał cicho.
— Czyż ja wiem! — odparła Zosia — wszystko to są dla mnie tajemnice. Spadło na mnie to nieszczęśliwe szczęście jak piorun. Jestem niém ogłuszona, jakby nieprzytomna. Ale dla czego spaść to musiało na mnie?
Lucynka się zbliżyła i podchwyciła:
— Bo jabym nie dźwignęła tego! O tak mi cię żal.
Zaczęła ją ściskać.
— Pan to mnie nie żałujesz! — odezwała się Zosia do milczącego Kończaka.
Ludwik popatrzał na nią, nagle pozbywszy się nawet swego uśmiechu wiecznego i przybierając poważny wyraz twarzy:
— Tak dalece mi pani żal — począł zwolna — że czuję się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/74
Ta strona została przepisana.