Zosia sobie oburącz uszy zakryła.
— Daj-że mi pokój!... proszę cię...
— Najlepiéj ani mówić o tém, ani przeczuwać — wtrącił Ludwik — przygotować się na wszystko, a nie trwożyć niczém!
Lucynka słuchała smutnie podparta na ręku. Zdawała się tak teoretycznie stawionych kwestyj nie bardzo rozumieć, mniéj dojrzała od siostry, nudziła się tym polotem górnym rozmowy.
— Cóż ty na to mówisz? — spytała Zosia.
— Ja? — jakby przelękła tą interpellacyą niespodziewaną odpowiedziała Lucyna — ja? ale ja jestem w téj chwili egoistką taką, że o niczém nie myślę, prócz o tém, że ciebie tracę i że za tobą tęsknić będę, że mi będzie saméj źle i że za to na ciebie nawet się gniewać jestem gotowa.
— Alboż to moja wina?
— Tak, ale ty tam pogodzisz się z przeznaczeniem, zapomnisz o nas, a ja...
Rozmowę przerwały czułości, nadszedł potem stary Morawiński. Pochwycił Damian Ludwika, aby mu coś więcéj powiedzieć o dworze podkomorzynéj, a Zosia została sama, zadumana...
Kto wié co po jéj główce chodziło, smutno jéj było. Patrzyła na Ludwika przechadzającego się zdała z bratem i myślała może o nim.
Nie prędko powrócił na ganek i usiadł znowu.
Zamyślona Zofia popatrzała nań smutniéj niż wprzódy.
— Jakże pani myśli długo zabawić? — spytał.
— Mówiłam panu, nic nie wiem. Jeśli mnie puszczą, przylecę na skrzydłach co rychléj, bo tu ciągle żyć będę duszą. Damian musiał panu coś mówić o téj tajemniczéj babuni. Zażądała poznać jednę z nas. Jak długo ma trwać ta straszna próba? co ona znaczy? nie wiem nic, nic, nic.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/77
Ta strona została przepisana.