Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/79

Ta strona została przepisana.

— Niestety! znam to sam do siebie — przerwał wesoło Kończak. — Przyczyną tego, że jeszcze nie mogłem zetrzeć z siebie rdzy uniwersyteckiéj.
— A ja wolę pana z tą rdzą, jak ją nazywasz, niż, innych pańskich rówieśników tak gładkich i lśniących, że ja się w nich przeglądam jak w zwierciadełku, i to mnie nudzi.
Z tych próbek można powziąść wyobrażenie, jak się zabawiano w tym zapadłym Hrudzie Leśnym, gdy się gromadka zebrała sympatyczna. Damian był jeszcze pełen Krzemieńca, Ludwik Uniwersytetu, panny się do nich zastosowywały, i rzadko kiedy rozmowa płochą była, choć bywała wesołą, choć czasem z tych stref filozoficznych spadała na ziemię i stawała się na chwilę dziecinną. Panny biegały i trzpiotały się, a kawalerowie im pomagali...
Tego dnia blizki wyjazd, rozstanie, wszystkie czoła i myśli osłoniły smutkiem. Napróżno Damian starał się pobudzić do wesołości, usta zaledwie uśmiechnięte ściągały się do jakiegoś bolesnego wyrazu. Ludwik, który był zmuszony powracać przed wieczorem, dosiadywał, nie mogąc się oderwać od Zosi. Sądził, że choć słówko jakieś pociechy uniesie z sobą, coś niewyraźnego, zagadkowego, czémby się mógł pocieszać w samotności, ale Zosia prócz wejrzeń smutnych, niczém go nie obdarzyła.
Trzeba się było pożegnać nareszcie.
— Mam nadzieję, że pani nam prędko powrócisz — odezwał się Ludwik — będziemy tęsknić i wyglądać...
— A ja tęsknić będę i wyrywać się do mojego kochanego Hruda — odpowiedziała Zofia poważnie — spodziewam się, że pana tu zastanę!
Ludwik wiejskim obyczajem domowym w rękę ją pocałował, ręka jéj drżała. Nie powiedział już nic, milczący prędko pożegnał towarzystwo i pobiegł za bramę do swojego wózka.