Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

młodsze śpiące w kolebce. Spojrzała na nie, założyła ręce i zamyśliła się.
— Ja i dzieci teraz mniéj kocham. Dawniéj, dzieci to był mój skarb, a dziś! — dziś tylko jak je widzę, to o nich myślę, jakby one cudze były. Biédne dziatki, już wam i matki niestało i za życia sieroty. Kto was będzie hodował? kto was będzie pieścił? kto was będzie kochał? Nie ja, nie ja! Ja już nie wasza: porwali mnie w cudzy kraj, gdzie słodko żyć, a choćby i umiérać — porwali od was! Matkam wasza, a nie wasza już, nie matka sercem: cudza! pańska niewolnica! na wiek wieków!
I wstrzęsła się usłyszawszy w téj chwili mocniejsze sapanie męża, którego światło łuczywa zaczęło rozbudzać. Chwilę to jednak tylko trwało, bo wnet jakoś nieznacznie, z rozpaczy przyszła jéj odwaga.
— Wróciłam do chaty — powiedziała sobie w duchu — będę mu się bronić: wszak i Marya swojego bije.
Ale prędko znowu opuściła ręce.
— O! cóżto za życie — pomyślała — bić się i łajać. Czemużto niezawsze tak jak z nim,