było, ale po trawie stąpanie wolne, złodziejskie, ciągle szeleściało. Jakby cień jaki mignął raz przededrzwiami otwartemi; Tadeusz się zerwał, wybiegł, ale nikogo nie zobaczył. Kobiéta przelękła wcisnęła się żegnając w kąt pokoju, i na wracającego niespokojne zwróciła wejrzenie.
On milcząc usiadł na swojém miejscu znowu.
— Strach czegoś — szepnęła Ulana.
— Wartownik musiał przejść koło domu — odpowiedział Tadeusz.
— O! nie — rzekła kobiéta — to nie wartownik!
— Pies może.
— Człowiek! — powiedziała — i przytuliła się do niego.
Chwilę jeszcze półsłowami prowadzona trwała rozmowa: zabobonna jak dziecko, bojaźliwa Ulana, żegnała się, szepcząc, że może duchy chodziły, bo północ była blizko. Zdziwiła się uśmiechem Tadeusza, że w duchy nie wierzył; jéj się zdało tak niezawodném wracanie biédnych dusz z tamtego świata, błąkanie się ich
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/148
Ta strona została uwierzytelniona.