W jednéj chwili, co żyło we dworze zgromadziło się: wysłano na wieś za ludźmi, a dworscy rzucili się dach zapalony rozbijać. Tymczasem tok płonął, bo wszyscy zwrócili się ku dworowi, a ze wsi nikt nie przybywał. Napróżno ekonom przebiegał wioskę, stukał do chat, bił ludzi i pędził: nie doszedłszy do dworu znikali, rozbiegali się, ukrywali, tak, że nie było komu przynieść wiadra wody i rozrywać zapalonych budowli.
Jedni słudzy ratowali i kilku tylko wieśniaków: reszta powłaziwszy na dachy chat, na płoty, na drzewa, spokojnie, milcząco, przypatrywała się pożarowi, który dojadał gumien i toku. Kilka stert razem płonęły wielkim ogniem: stodoła już była runęła, w oborach ryczało zamknięte bydło, beczały owce. Konie wpół opalone wyrwawszy się z stajen, biegały i tarzały się w podwórzu. Łuna pożaru świeciła na niebiosach krwawo i odbijała się w jeziorze. Bezsilnych kilka głosów odzywało się tylko, bezsilnych kilka rąk pracowało, reszta patrzyła w milczeniu na to, co nazywała karą Bożą, nie śmiejąc, może nie chcąc ratować.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.