dą mnie gonić... więzić, podpalą; trzeba uciekać daleko. I ją wezmę z sobą! Nie... nie wezmę... sam pójdę... Patrzajcie! poco on tu przyszedł z żarzącą głownią, z nożem w ręku! Chce mnie zabić! Ojcze, matko, ratujcie... Jam nie winien, jam nie winien. — Potém uśmiechał się weseléj. — Pójdziemy do lasu — mówił — na mogiłę dwóch braci: tam nas nikt nie zobaczy! Tam się miłość nasza poczęła i tam się ona zakończy — na mogile! na mogile...
A Ulana klęczała u łoża i płakała: ona dopiéro teraz pojęła i swój występek przez jego zgryzoty. Kilka razy zrywała się od łóżka i biegła szalona do jeziora; ale krzyk chorego, dochodzący zdaleka jéj uszu, chwytał ją za serce i ciągnął nazad. Nie miała odwagi umrzéć, a pragnęła już śmierci.
Kilka dni tak okropnych przebyła przy nim. Nareszcie gorączka uspokajać się zaczęła, chory osłabł i wpadł z rozdrażnienia niezwyczajnego w bezwładność i nieczułość zupełną. Lekarz obiecywał jednak wyzdrowienie; kilka razy chciał usunąć Ulanę od niego, ale ilekroć sprobował, chory dostawał gorączki i wołał jéj po
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.