Jeszcze biédny niedolę swoję i zgryzoty imieniem szczęścia nazywał, i kłamał przed sobą, i wmawiał sobie, że niczego nie żałuje, że po niczém nie płacze.
A jednak codzień częściéj myślał o dawném życiu i coraz głębiéj zapuszczał się w stare wspomnienia; czuł się spodlonym, poniżonym w oczach własnych, a co najgorzéj — srodze występnym. Ten występek tak mu był przytomny, tak blizki, ślady jego niezatarte jeszcze! Dla niego samego żądał się wyrwać ze wsi, od Ulany; ale jak wielu ludziom płomienistych uczuć, brakło mu woli. Targał się w kole, za które wystąpić nie potrafił, wiele siły zużywając, na bezskuteczne, konwulsyjne szarpanie sobą.
Jednego poranku letniego wstał raniéj niż zwykle, wyexaltowany marzeniami nocy, co mu rozkołysały serce wspomnieniami dawnemi; uciekł od Ulany, która go uśmiechem, wejrzeniem witała, prosiła o dobre słówko, a choćby tylko o uśmiéch i wejrzenie. Kazał gotować psy do łowów, na których dawno już nie był:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.