Tadeusz strasznie cierpiał, płomienił się i nie wiedział jak daléj kończyć poczętą rozmowę. Na szczęście wszedł Jakób, i wydawanie rozkazów do drogi, dyspozycyj do domu, przerwało niebezpieczną rozmowę. Ulana odwróciła się do okna i nie ruszyła więcéj.
Nazajutrz rano konie stały zaprzężone u ganku, a Tadeusz nie mógł się wyrwać jeszcze z uścisków prawie obłąkanéj kobiéty, która chciała, aby ją wziął z sobą.
— Ja tu oszaleję — wołała — sama! sama! Mnie tu zabiją! Ja nie wytrzymam!
Napróżno uspokajał ją Tadeusz, obiecując prędki powrót. W ostatnim uścisku jakby przeczuwała inną przyszłość, uchwyciła go i trzymała tak silnie, że na głos Augusta ręce jéj prawie gwałtem rozedrzéć musiał, i spłakane całując oczy, wybiegł.
Głośny płacz gonił za nim. Ulana wybiedz nie śmiała, bała się obcego i ludzkich oczu; tylko dopadła okna wychodzącego w dziedziniec, aby nie stracić z oczu Tadeusza. Serce jéj mówiło, że nie wróci takim jakim odjeżdża.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/181
Ta strona została uwierzytelniona.