rozrywki, ciągle patrząc na siebie i swoję boleść. Tydzień upłynął: siedziała w oknie patrząc na drogę napróżno; siedziała pod topolami nad brzegiem jeziora, wyglądała Tadeusza, podsłuchiwała każdego turkotu. Serce jéj biło na każdy gwar w dziedzińcu; nieraz w nocy zrywała się i biegła patrzéć, czy nie przyjechał. Jego nie było. Sama, zupełnie sama, rachowała dnie długie, puste, blade, spędzone u kądzieli, w ogrodzie, na smutnych jednostajnych dumaniach. Nieraz już pożałowała życia dawnego, które opuściła, z którém zerwała nazawsze, bo od wsi zalatywały ją: swoboda, wesele, śpiewy, głosy szczęśliwszych od niéj ludzi. A ci ludzie patrzyli na nią jak na straconą; nic ją z niemi nie łączyło, była im obcą: szyderskim uśmiechem, ponurém wejrzeniem witali ją, żaden słówka nie powiedział, ręki nie wyciągnął. Tam na drugim brzegu jeziora, na płowym łanie, śpiewali żeńcy migając białemi koszulami, i pieśń ich dolatywała uszu Ulany, przypominając dawną swobodę. A ona siedziała z spuszczonemi rękoma, bez pieśni w ustach, bez zajęcia, bez celu, codzień smutniejsza, bo
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.