codzień napróżno wyglądała jego powrotu. Jego nie było.
Wieczorami widziała lud gromadzący się przy karczmie i skaczący przy głosie skrzypiec i bębenka: ona słuchała wesołego tańca i łzy ocierała białym fartuchem. Wygnana z jednego świata, na progu drugiego stojąc, wygnanka próżno wyciągała ręce ku piérwszemu i drugiemu: oba jéj nie przyjmowały. A dziś, gdy straciła szczęście i do dawnéj wieśniaczéj, rodziméj, serce zabiło doli; dziś głosy wsi odzywały się jéj w duszy, a tęskne przywiązanie do swoich znajdowało się na dnie każdéj łzy wylanéj. I do nich już nie wrócić i jego może nie zobaczyć: zewsząd piekło osamotnienia i cisza pustyni... i śmierć!
Minął tydzień drugi: on nie powrócił, nie dał znać o sobie. Ulana codzień niespokojniejsza a zawsze sama i sama: nikt jéj nie pocieszy, nikt do niéj nie przemówi; słuchają wszyscy, ale nikt o nią nie dba. Czasem rzuci powitanie przechodzącemu, prosi o słowo dobre i zyska tylko wzgardliwe, ponure wejrzenie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/186
Ta strona została uwierzytelniona.