Całą noc przesiedziała na ławie. Ogień wygasł, nie dołożyła drewek; dzień zaświtał, nie wstała: straciła resztę czucia i przytomności, ostatek nadziei.
I jak fale przychodzą, to odstępują od brzegu; tak do serca przychodziła, to odstępowała nadzieja, rozbijając się o nie.
Tydzień w pustym dworku minął, a jego nie ma jeszcze, nie powraca. Już dwa razy biały śnieg upadł i stopniał na przymarzłéj ziemi, dwa razy szklanemi lodu kawałami okrywały się brzegi jeziora: — jego nie było.
Ulana codzień jeszcze siadała na ławce pod topolami, patrzała, patrzała, płakała i codzień mniéj się spodziewała, codzień lękała bardziéj.
Już powrót jego nieraz był jéj straszny; a nuż powróci innym, powróci i nie spojrzy, odepchnie: wszak wypędził z domu!
— Niech lepiéj nigdy nie wraca — mówiła sobie — wolę go tak czekać do śmierci, niż doczekać się, czegobym nie przeżyła.