Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

I szepcząc już niezrozumiałe słowa odpasywała czerwony pas, co ściskał jéj świtę, nieprzytomnie biegając po izdebce.
— A! gdyby go zobaczyć jeszcze! Choć raz jeszcze, pogadać po dawnemu, posiedziéć chwilę. Nie, nie! Ciężéj byłoby umierać, smutniéj porzucać.
Z rozpuszczonemi włosy, obłąkanym wzrokiem, biegła Ulana z dworku po twardéj grudzie, pod okna pańskiego domu. Z okien błyskały światła, słychać było gwar wesoły; na dworze wiał wiater chłodny i czarna ciemność smutnie w niebiosach wisiała. Podbiegła do okna, wlepiła oczy, patrzała.
Na kominie palił się ogień, dokoła stali, siedzieli, chodzili jacyś nieznajomi panowie, kilku za stołem grało; a wszystkich twarze były tak ożywione, wesołe, rumiane, że aż zazdrość brała! W pośrodku stał Tadeusz z żoną: ręką wpół ją objął, głowa jéj pochyliła się na jego ramię, a oczki figlarne patrzyły na niego. Śmieli się do siebie, szepcząc coś pocichu.