dnéj; a gdy się obudził i wyszedł w las, na pole, niespokojny obracał się, szukał oczyma, czy gdzie nie ujrzy znowu Ulany.
Posłuszny gwałtownéj żądzy zobaczenia oczu téj kobiéty, szedł ku chacie garncarzychy. We wsi cicho było, tylko się dzieci na ulicy bawiły: staruszka niosła kaszląc wiadro wody i co chwila spoczywała, maleńkie dziéwczątka w jednych koszulkach, śpiewając, tańcowały po błocie przed chatami, pobrawszy się za ręce korowodem.
Wszedłszy w wieś, zbliżywszy się ku chacie, Tadeusz się wstrzymał i zawstydził sam siebie.
— Szalony! — zakrzyczał mu ten drugi ja, co nigdy nic nie robi, a nieustannie z wszystkich czynności człowieczych się śmieje. — Po co idziesz? co myślisz?
A pokorne drugie ja, wykłamując się ze swéj czynności, któréj rzucić nie chciało, mówiło:
— Dajże mi pokój, jéj pewnie nie ma w chacie, ona być musi w polu.
Na to szyderca paplał do ucha niezmordowany:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.