We wszystkich jéj odpowiedziach był jakiś smutek, który równie jak niepokój w jéj głosie i w postawie się malował. Tadeusz trzymał kubek w ręku jeszcze, jakby na wymówkę swéj przedłużonéj w chacie bytności: nie śmiał wychodzić. Siła wzroku téj kobiéty, wzroku, który w sobie miał coś niepojęcie uroczego, wzroku, co od niéj saméj był piękniejszy, trzymała go przykutym u drzwi.
— I nie wiész nawet, czy cię twój mąż kocha? — powtórzył Tadeusz.
Kobiéta spojrzała, milczała.
— Musi mnie kochać — odpowiedziała po chwili — bo bardzo zazdrosny. Wieleżto razy za to, że ze mną dworski który pożartował, wybił.
— Jakto? wybił! — zawołał Tadeusz zdziwiony — śmiał ciebie uderzyć?
— Cóż to dziwnego? albożto ja nie jego żona?
— Prawda! lecz cóż ty temu winna, żeś piękna i wszyscy to widzą.
— Ja temu nie winna, ale ja za to pokutuję. O! i wieleżto razy modliłam się do Boga i Matki Boskiéj, żeby mię od ludzkich napaści uwolnił!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.