tylko dotknął i wlepił w nią oczy. Dotknienie szorstkiéj, spracowanéj ręki, która pod jego dłonią zadrzéć nie umiała, mogło go było odczarować. Patrzał: ona już spuściła oczy, mimo swéj prostoty uczuwszy co było w jego wzroku namiętnego, strasznego, jaka burza wrzała pod uśmiechniętą powieką.
— Chcesz ty mnie tak kochać? — spytał po chwili.
— Ja? — O! panie, czyżto być może, ja biédna; ale....
— Ale cóż?
— Można szczerze powiedziéć?
— Szczerze, najszczerzéj, co chcesz?
— Szczerze: ja nie wiem, — odpowiedziała zasłaniając oczy — pan mnie oczarował, ze mną się coś dzieje, czego nigdy w życiu nie było. Mnie się zdaje, że ja się budzę, że mnie już dawniéj kiedyś ktoś kochał tak samo, że nie jestem Honczarychą. Honczarychą! — powtórzyła wzdychając. — Biédna ja! Krzyż na mnie! z dwojgiem dziéci, z ubogiéj chaty. A czyżby pan mógł taką nędzę pokochać? A mąż?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.