zrobi? Wybije — niechaj siecze choć w śmierć! W tydzień się skóra zagoi, w rekruty nie odda, bo nie przyjmą, zabić taki nie zabije. Co on mnie zrobi?
— Oj! oj! jakiś-bo ty śmiały, — odpowiedział rodzony ojciec — tak jak żyd do psa na powrozie! A jakby wam przyszło pocierpiéć, tobyście powiedzieli co ja: trzeba znosić i milczéć.
Lewko i Pauluk dobrze podpili przerwali mu:
— Oj! ty już bat’ku krzywo gadasz; coto ty chcesz, żeby my hodowali cudze, kukułczyne dzieci? Będziemy cierpiéć wstyd w domu? Czyto na to rady nie ma? Coto, że on pan, a i ja człowiek i ręce mam takie jak on; alboto nie ma ziela w lesie i ognia w piecu?
— Oj! to wy źle gadacie, — rzekł sobie znowu ojciec. — Kryj Boże kto usłyszy: pogubicie wy nas. Choćby nas pan ze skóry darł, na to on pan; a ty za jedno takie słowo pójdziesz, gdzie ciebie więcéj twoi nie zobaczą: milczbo, milcz.
Oxen zerwał się od stołu i chwycił do kija.
— Chodźmy do chaty! — rzekł — już nie wytrzymam, bo mi ręce świerzbią tak ją obłatać, żeby rok leżała. Ja jéj tego nie daruję.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.