Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/109

Ta strona została skorygowana.

gającego coś i strasznego było w niéj razem... i — jakeśmy mówili — coś niemal oszalałego...
Pokój, w którym go przyjmowała, ubogi, czysty, był bardzo obszerny... Pod oknem stały kwiaty nagromadzone.. w kątku mały, stary stolikowy fortepianik... na wielkim stole przed sofą nagromadzone były bezładnie nuty, rysunki, albumy i książki.
Ale nie były to oprawne wytwornie owe zabawki pospolitych salonów, skazane na pył, zapomnienie i posługę w dystrakcyach... były to nie książki arystokratyczne, co się nie czytają, ale te poczciwe, pracowite, skazane na zagubę, podarte, odrapane, bez okładek, rozszyte, pozakładane, poplamione, które są w istocie książkami — żołnierzami ginącymi dla sprawy oświaty.
Niewiem jak kto, ja dla brudnéj książki mam szacunek, jak dla starego gwardzisty, który wiele ran odniósł w boju — książka odpoczywająca na półce, zanumerowana, z którą się trzeba obchodzić ostrożnie, do któréj dostąpić trudno... obudza we mnie wrażenie nieboszczyka spoczywającego w mundurze, w numerowanéj katakumbie.
Co mi po takiéj nieboszczce... która nie świeci i nie grzeje!
Na stole u Leny.. pełno było tego rycerstwa, bez nóg, bez rąk, bez głów i poranionego okrutnie. — Był to stolik do pracy nie na okaz.. tak jak salon był dla