porewał się zarumieniony, gniewny, napróżno usiłując być panem siebie. Nic go więcéj upokorzyć nie mogło, jak być złapanym na gorącym kłamstwa uczynku.
— Nie spodziewałem się, zawołał, abym w niéj zastał istotę, tak zdziczałą, tak... tak zdziczałą, tak... tak zdziczałą, tak... z prawéj drogi sprowadzoną, dla któréj najświętsze uczucia rodzinne.
— A! panie! ja je szanuję, gdzie są... ale, gdzie ich nie czuję...
— Szczególne zaprawdę przyjęcie wujaszka, rzekł, śmiejąc się złośliwie Sopoćko.
— Prawda... aleś pan przybył tak późno!
Dałeś uschnąć sercu mojemu...
Odstąpiwszy kilka kroków, ukłoniła mu się, jak gdyby wzywając do wyjścia — Sopoćko tak z niczém odejść sobie nie życzył.
— Nie przyszedłem tu, aby jéj przykrość zrobić — anim się spodziewał téż, że jéj od panienki doznam... przecież musisz mi wierzyć, że mam dla niéj dobre chęci...
— Wierzę panie, odpowiedziała Lena... i dziękuję mu za nie, ale w żadnym razie nic nie pragnę i chcę tylko pozostać swobodną...
— Cóż to? tak szczególne powołanie do teatru? spytał stary.
— W istocie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/171
Ta strona została skorygowana.