swobodną — jakem była... i nic, nawet łaskawéj waszéj opieki nie potrzebuję...
Domawiała tych wyrazów, gdy spostrzegła, że wśród gorącéj rozmowy drzwi się były cicho otwarły... i zdumiony, zdrętwiały niemal oburzeniem i gniewem stał u nich Młyński...
Ostatnie słowa Sopoćki i odpowiedź Leny słyszał całą...
Stary, który go był dotąd niepostrzegł, wzdrygnął się zobaczywszy... Zmierzyli się oba oczyma groźnemi. Milczenie dość długą trwało chwilę...
Sopoćko musiał się dobrze zastanowić, jaką mu tu rolę przy obcym, żywym, młodym człowieku grać wypadnie, aby się i tchórzem nie okazać i nie skompromitować. Milczał jeszcze, gdy Lena bardzo śmiało i zręcznie zawołała.
— Przedstawiam panu mojego wuja p. Sopoćkę... pan podkomorzyc Młyński, któremu winna jestem ocalenie moje, wychowanie, wszystko, czém jestem i że żyję... dla którego mam niezmierzoną wdzięczność.
— Młyński się skłonił zimno.
— Ja mam przyjemność znać WPana dobrodzieja...
— A! panowie się znają! dodała Lena... tém lepiéj, oba jesteście opiekunami, sądzę, że porozumienie się będzie łatwe.
— O cóż to idzie? spytał Młyński...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/173
Ta strona została skorygowana.