odrzeć!... Oni jak was zaczną do składek, do ofiar, na różne instytucye napędzać, a szkółki zakładać, a ochronki, a czytelnie... pójdziecie z torbami... Lud, lud! i ja kocham lud, mówił Drabicki, ale bądź co bądź, siła u nas w szlachcie.
— Ale tak! przerwał Kanarek — lud będzie jeszcze bydłem sto lat... a bez batoga z nim nie podobna... między nami mówiąc. Co to gadać i to są deklamacye...
To mówiąc, podniósł gazetę z podłogi i przybliżywszy się do okna, odczytał raz jeszcze ustęp o Szczygielskim... Drabicki oczyma wiódł po twarzy, badając wrażenie.
Obiad był skończony, butelka także... Kanarek uściskał poczciwego Redaktora, nałożył czapkę na bakier, pasa poprawił, bo się nosił po polsku i wyszedł na ulicę...
Nie można zaprzeczyć, że miał minę gęstą, aż mu się co żyło ustępowało z chodników, bo laską wywijał, jakby tylko czyichś pleców szukał...
Na rynku przeciw kościoła, Kanarek z dala spostrzegł spiesznie idącego Młyńskiego. Z widzenia go znał, a nawet spotykali się nie raz na wsi... zobaczywszy go, podwójnym krokiem przeciw niemu pospieszył szlachcic... krew w nim na widok winowajcy się zburzyła. Drabicki z daleka, ale bardzo z daleka przyczajony z za węgła, przypatrywał się gotującéj scenie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/225
Ta strona została skorygowana.