Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/254

Ta strona została skorygowana.

wyczerpana... Ale niepewność ta trwała chwilkę tylko, obawa o jego życie przywróciła męztwo, posunęła się znowu szybkim krokiem ku dworkowi... nie zatrzymała na progu, weszła... Wewnątrz panowała cisza uroczysta, smutna, ludzie chodzili na palcach i szeptali między sobą...
Służący widząc kobietę ubraną niepocześnie, niechciał jój puścić daléj, Lena prosiła go napróżno... głośniejsza nieco mowa, wywołała staruszka z drugiego pokoju... Był to kanonik chodzący z brewiarzem.. Lena rzuciła się ku niemu... spojrzała na twarz jego łagodną i dobrą i chwyciła za rękę, którą całować poczęła.
— Czego chcesz moja pani? co to jest?
— Chcę... chcę widzieć choć na chwilę mojego dobroczyńcę... mego brata! mego brata!
Słowa te były wymówione po cichu... a w téjże chwili głośny krzyk dał się słyszeć z za drzwi do bocznego pokoju wiodących — Lena!!
Na głos ten, nie widząc już nic przed sobą, przybyła przedarła się przeze drzwi, pobiegła instynktowo... i padła na kolana u łóżka Sławka... którego blada twarz uśmiechała się do niéj, a ręka drząca ku niéj wyciągała. Nie mówiąc słowa poczęła, chwyciwszy tę rękę, płakać i oblewać ją łzami... chwilami patrzyła na twarz Sławka, który zdawał się uspokojony i szczęśliwy.
— Ojcze... to siostra... odezwał się Młyński.