tykułem wymierzonym (pod odsłonką) przeciwko osobie Młyńskiego, wszedł do jego gabinetu p. Izydor z korektą w ręku.
— Mój redaktorze, odezwał się — proszę cię, posłuchaj ty mnie choć raz... do czego ci się to zdało dobijać człowieka, który i tak dogorywa?
— He? spytał Drabicki, kładnąc ręce w kieszenie — co?
— Dajże pokój Młyńskiemu! to nie był zły człowiek! Sam wiesz, że i tak go masz na sumieniu!
— Ja? jego na sumieniu? ruszając ramionami, rzekł z flegmą Drabicki — a po co lazł? a po co zaczepiał? gdzie drwa rąbią, tam trzaski padają.
— Toś go już zmógł?
— Widzisz kochanie, panie Izydorze, ty tego nie rozumiesz, nieprzyjaciela jak zwierzynę, nigdy nie trzeba puszczać postrzelonego... zdechnie w kniei i korzyści z tego nie ma... zawsze trzeba dobić! Widzisz kochanie, to jest w naturze rzeczy, zwierzęta, gdy słyszą, że które z nich skomli a boleje — zawsze dobijają. Jest to litościwe prawo natury, ażeby się nie męczyła istota...
Izydor popatrzał zdumiony, nigdy jeszcze nic podobnego nawet z ust tego człowieka nie słyszał.
— Co ty mówisz? zapytał.
— Żartuję, żartuję! rzekł Drabicki — no — żartuję...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/297
Ta strona została skorygowana.