— Nie mógł byś mi dostać tego manifestu przeciwko mnie i imion tych, co go podpisali?
— Niechcę cię męczyć tém...
— Nie zmuszam, zawsze jutro wiedzieć będę, odparł Młyński, przepraszam cię — ale w téj chwili mówienie mnie męczy... muszę się położyć... Dobranoc ci.
Przyjaciel pożegnany po serdecznym ręki uścisku, wyszedł nadzwyczaj z siebie niezadowolniony. O tém, czego pragnął, wcale się nie dowiedział. Sławka, jak się zdawało — podraźnił... i celu odwiedzin nie dopiął. Jedną tylko nową dla siebie i dla świata wynosił ztąd wiadomość o niebezpiecznym stanie... zdrowia podkomorzyca...
Nie dowierzając oczom i uszom, pod pozorem troskliwości, pobiegł do jego lekarza...
Lekarz p. Barbiszewski, był to człek stary, sceptyk, ale człek taktu pełen, a z ludźmi, których nie potrzebował, szyderski i niekiedy okrutny... Gdy do niego wpadł Samiel i wyciągnął go od rodziny, z salonu do gabinetu, badał go po drodze oczyma, usiłując odgadnąć, o co mu chodzić mogło.
— Doktorze! na miłość Boga! zapytał Samiel — mam w tém interes największéj wagi — powiedz mi prawdę! całą prawdę? czy podkomorzyc jest w niebezpieczeństwie? czy życie jego jest zagrożone?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/317
Ta strona została skorygowana.