Drabicki rad nie rad musiał go ze Świętosławem dla téj konkluzyi zostawić.
Stary literat mniej się ku końcowi stał rozmarzonym, patrzał na Młyńskiego, jakby na wizerunek własnéj swéj złotéj młodości — czy to go zachmurzyło i odjęło mu wymowę? czy się znużył... czy jaka myśl czarna usiadła mu na mózgu znużonym? Powoli rysy te, na których śmiech sarkastyczny, wypiętnował się jako gość codzienny — przybrały wyraz poważny... obudzający, jeśli nie poszanowanie, to współczucie.
Patrzał na zarumienioną twarz p. Świętosława i dumał. — Młyński był w przykrém położeniu, gdyż zasępienie gościa przypisywał sobie, a niewiedział jak zaradzić na nie. — Kilka razy dolał mu nieznacznie Chartreuzy, ale to nic nie pomagało.
Nareście po długiém milczeniu p. Izydor pięścią w stół uderzył.
— Po cóż bym u licha, zawołał, miał się znowu tak do zbytku rozczulać nad losem pana?
— Nad moim? podchwycił Młyński zdziwiony.
— A tak! rzekł Izydor, nad naszym... Ja jestem człowiek zwykle twardy i gdy kto na ulicy padając, łeb sobie rozbije, śmieję się do rozpuku. A jednak widok téj świeżéj naszéj młodości, niby rozwiniętego kwiatka, co się słońcu uśmiecha, obudził we mnie uczucie jakieś, któregom dawno nie czuł w téj piersi zaschłéj i opu-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/33
Ta strona została skorygowana.