Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/332

Ta strona została skorygowana.

— Wstaniesz przecie z niego?
Sławek się uśmiechnął i nic nie odpowiedział.
— Dzień tak śliczny — dodał — tak bym chciał wyjrzeć w świat, odetchnąć powietrzem wiejskiém... a tu to miasto w okowach mnie trzyma...
Westchnął.
— Wyjedziesz — odezwała się Lena...
I znowu nie było odpowiedzi.
Podkomorzyc gorączkowo się rzucił na krześle.
— O mało nie zapomniałem, rzekł... moja Leno, wstyd mi wyznać, ale wstać mi trudno... gdybyś mi moją, o tę szkatułeczkę podała...
Wskazał na stolik... Lena prędko przyniosła i położyła mu ją na kolanach. Sławek otworzył, ale w chwili, gdy miał wieczko podnieść, zatrzymał się i patrząc na nią, rzekł cicho.
— Daj mi słowo — że prośbie mojéj nie odmówisz...
— Mój drogi... byleś nie żądał niepodobieństwa.
— Ale rzecz najprostsza w świecie, a nie miałem nigdy odwagi ci jéj powiedzieć — mówił podkomorzyc — wiesz, że chorym się nic nie odmawia, oni są jak dzieci niegrzeczne...
— Przestraszasz mnie...
— Nie lękaj się... chcę, żebyś odemnie małą przyjęła pamiątkę, koniecznie. Od czasu, jak mi kiedyś po-