— No cóż? cóż? przecie naturalną śmiercią z suchot dziedzicznych...
— W ręku, konając, cisnął artykuł twój wczorajszy, nadesłany mu w liście anonyme.... to go dobiło.
Drabicki z krzesła się zerwał.
— Pleć! pleć! głupi... krzyknął gniewny... żeby drudzy powtarzali...
— Ale całe miasto wie o tém... List złożony na stole przy katafalku... Pan Redaktor chciał coś mówić i odwrócił się.
— Dosyć że z tym człowiekiem końca nie będzie! nawet po śmierci mnie prześladuje! zawołał.
Izydor patrzał nań z pogardą.
— Słuchajno, rzekł, klepiąc go po ramieniu, znam cię dawno, powalałem się cały, ocierając o ciebie... sprzedałem ci sumienie za sztukę mięsa, a wstyd za kieliszek wódki.. ale wszystko ma granice. Gdybym miał z głodu zdechnąć... nie chcę mieć więcéj z tobą do czynienia... bywaj zdrów... Drabicki ramionami ruszył,
— No? to idź do stu tysięcy...
— Wielką mi szkodę zrobisz! Myślisz, żem bardzo ciebie potrzebował... wycisnąłem cię jak cytrynę... cóż ty teraz wart, zszarzany, zszargany, obrukany, przepity i osławiony... idź! idź!
I pokazał drzwi.
Pan Izydor włożył czapkę na głowę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/336
Ta strona została skorygowana.